długość trasy | 103km / 48km/23km |
limit czasu | 14h 30min |
przewyższenie | około 500m z czego większość to „Bismarck” 😉 |
link do trasy | kliknij |
plik .gpx | kliknij i pobierz |
Po dokonaniu skrupulatnych obliczeń wyszło, że w różnych formach wziąłem udział w sześciu z dziesięciu dotychczas zorganizowanych edycji. Trasę biegnącą po granicach Zielonej Góry udało mi się pokonać w dwuosobowej sztafecie, dwukrotnie solo na pełnym dystansie, przy czym w przeciwnych kierunkach, a raz bieg wykończył mnie, zmuszając do szukania podwózki do domu, po 65 kilometrach. Najdziwniejszą edycją była ta z roku 2020. Kilka tygodni przed startem okazało się, że w lubuskich lasach panuje… afrykański pomór świń. A ponieważ na bezświniu i dzik świnia, zaś każdy biegacz, choć dwunożny to jednak dzikus, lasy ogłoszono strefą bezwzględnie zamkniętą dla ruchu spacerowo-biegowego. Chyba nikt wówczas nie wierzył w powodzenie Nowych Granic, na szczęście organizatorzy o tym pojęcia nie mieli i bieg się odbył. Tyle, że nie w lesie.
Jeśli w kwaterze głównej stowarzyszenia odbyła się jakaś burza mózgów i wybrano te rozsądne propozycje, to bardzo jestem ciekaw tych które nie przeszły. O ile lokalizacja zawodów nie budziła żadnych wątpliwości – miejscowy stadion żużlowy wariatów lubi, to już formuła biegów dawała do myślenia. Dla biegaczy rekreacyjnych przygotowano piwną milę – pięć okrążeń toru z chmielową przerwą po każdym z nich. Przyznaję, brałem tę opcję pod uwagę, podobnie jak „biegi górskie” po trybunach stadionu. Ostatecznie stanęło jednak na sześciogodzinnym drałowaniu wokół obiektu. Zawodnikom mierzono, nie czas, ale przebiegnięty w ciągu sześciu godzin dystans. Okazało się, że tego typu zabawa jest mniej monotonna niż się wydaje, a ciągła obecność innych biegaczy i wodopój co kilometr (niecały) znacznie poprawiają nastrój. Tu pewna uwaga. Gdybyście kiedyś brali udział w podobnej imprezie i spotkali kolegę z młodości, który po dziesięciu wspólnie spędzonych kilometrach okazałby się antyszczepionkowo-ultra-lewo-prawicowo-reptilianopodobnym zwolennikiem teorii spiskowych, jest na to prosty sposób. Należy złapać się za łydkę, życzyć koledze powodzenia i odczekać trzy minuty aż znajdzie się dokładnie pół pętli z przodu. Następnie należy kontynuować bieg. Sprawdzone, działa.
Stadionowa edycja Nowych Granic była tym bardziej niezwykła, że mniej więcej dwa tygodnie później lubuskie zasłynęło pierwszym w kraju (dla utrudnienia zwanym „pacjentem zerowym”) przypadkiem covida. Być może, była to więc ostatnia impreza biegowa przed zamknięciem całej planety na cztery spusty.
Rok później bieg oczywiście nie miał prawa się odbyć z powodu lockdownu i naturalnie się odbył. Wprawdzie jesienią, zamiast wiosną, przy wielu obostrzeniach, ale jednak. Mam wrażenie, że stowarzyszenie urządziłoby zimową olimpiadę w Kairze, gdyby trzeba było. Jeszcze włączyliby do programu wyścigi psich zaprzęgów.
Skoro o pojazdach mowa… Nowe Granice to oczywiście impreza biegowa, danie główne to w tym przypadku 103km piechotą, ale wspomniana już fantazja organizatorów powoduje, że w menu znajduje się sporo pozycji nietypowych, także z użyciem roweru. Zasady zmieniają się od czasu do czasu, niemniej dla tych, których bieganie przez cały dzień nudzi jest duatlon. Można samemu, albo z koleżanką, bratankiem, teściową… W każdym razie większa część dystansu jest do przebycia rowerem choć… to wcale nie musi być ułatwienie. Jest bowiem na trasie kilka atrakcji, wśród nich tak zwana kałuża.
Zjawisko zaobserwować można w południowej części miasta, gdzie znajduje się kilka niepozornych rzek. Słowo „rzeka” wydaje się tu nieco na wyrost, w rzeczywistości przez większość część roku to bardziej strumienie i potoki, ale specjalnie dla biegaczy raz na czas jakiś występują one z brzegów wczesną wiosną, zamieniając okolicę w niewiarygodne wręcz mokradła. Dwa razy z tego powodu, także i w tym roku, trzeba było modyfikować trasę, bowiem fragment w okolicach Barcikowic okazywał się niemożliwy do przebycia. Pierwsze edycje zawodów, z końcówki lutego, miewały w ofercie, czego byłem świadkiem, kałużę zamarzniętą, co bywało rozrywką jeszcze większego kalibru, biegacze (i rowerzyści) dzielili się bowiem na tych, którzy pokonywali odcinek krokiem łyżwowym i tych pod którymi lód pękał. Obie grupy miały przygotowane plany jak suchą stopą pokonać kałużę, nikomu to się chyba jednak dotąd nie udało, zatem think-tank Nowych Granic powinien poważnie wziąć triatlon pod uwagę, jako kolejną dyscyplinę zawodów. Wpław tego robić nie ma sensu, ale kajak byłby już całkiem do rzeczy.
Wydawałoby się, że dziesięć lat to wystarczająco dużo czasu, by bieganie po tym samym lesie wokół Zielonej Góry zdążyło się znudzić. Ale trasa, choć płaska, potrafi zaskoczyć (czy wspomniałem o podbiegu na Bismarcka? kto nie zna, może się zdziwić). Nadal nie spróbowałem też niektórych opcji (wspomniany rower), zaś obserwując poprzednie edycje można być pewnym, że co roku czekać będzie jakaś niespodzianka. A jeśli komuś setka nie pasuje, zawsze można zapisać się na połówkę, lub ćwiartkę dystansu, ewentualnie poprosić teściową o przejechanie 70km bicyklem (kałużę radzę przemilczeć), a samemu przebiec się po sosnowych lasach, wdychając zdrowy, tutejszy tlen.
***
Dziesiąte urodziny Nowych Granic wymagają małego post scriptum. Doskonały catering na biegu jest miejscowym biegaczom znany, ale to co czekało na mecie jubileuszowej edycji nie może zostać pominięte milczeniem. W zasadzie była to najprawdziwsza urodzinowa impreza – jakieś ciacha, desery, a nawet sushi. Oczywiście wszystko również w wersji wege. No i jak tu w zielonogórskich ultra nie wystartować. Nie ma takiej kontuzji, która powstrzymałaby mnie od udziału w tym przedsięwzięciu, zwłaszcza, że w trakcie biegu, to właściwie nic nie boli, a na mecie co roku coraz więcej znajomych twarzy, impreza robi się więc rodzinna. Zatem… sto lat. Sto trzy nawet.